Breznak

To co opiszę tutaj jest autentyczne i jest częścią mojego życia.

Anno Domini MCMXCIX 🙂

Śnieg ,śnieg który siecze mi twarz, wpycha się do oczu. Nie on jednak jest mi największą przeszkodą, tylko samotność. Jestem sam w nocy, w górach w południowo- zachodnich Czechach. Przychodzi mi na myśl jaką tajemnicę kryją w sobie te góry. Jestem na niewielkim wzniesieniu, nie zatrzymuję się jednak, przed sobą widzę drogę pokrytą śniegiem, przestaję pedałować, rower popędził w dół. Wiatr coraz dotkliwiej siecze mi po twarzy. Mrużę oczy tak by powieki odgarniały śnieg jaki sypie się gęsto do moich oczu. Boję się, żeby się nie wywrócić, chociaż wątpię, żebym coś złamał podczas upadku, mam ogromne przeczucie, że nic nie może mi się stać. Tak było od samego początku gdy wychodziłem ze Stuttgartu rankiem 25 listopada. Miałem słońce i czas półtorej godziny na dojście na zajęcia. Idę do S-Bahn stacji Universitaet po drodze wpadam na pomysł by nie korzystać z jakichkolwiek środków lokomocji. Skręciłem w park. Żeby dojść do miasta z dzielnicy uniwersyteckiej trzeba przejść 7 kilometrów przez park łączący się z lasem. Wchodzę między drzewa, nie czuć tu już miejskiej atmosfery, ciągłego ruchu. Czuję spokój, ogarnia mnie nagła fala ekstazy – jestem wolny, mogę robić na co mam ochotę.

Światło, dokładniej dwa. Widzę nie więcej niż na odległość paru metrów, a światła wiszą w górze. Pewnie jakiś samochód jedzie z naprzeciwka – myślę. Po chwili jestem tego już pewny. „Żeby nie przewrócić mu się pod koła”, droga pokryta śniegiem jest śliska, koła roweru mokre, światło rowerowe lekko miga i nie daje gwarancji zauważenia, dynamo śliska się po oponie. „Mam nadzieję, że mnie zauważy”, modlę się w duchu, choć wcale ta myśl mnie nie przeraża. Jestem zbyt zmęczony i odrętwiały z zimna, dziś jestem w drodze od szóstej rano. Dzisiejszego dnia przebyłem najwięcej, a to jeszcze nie koniec. Do głowy przychodzą mi wspomnienia domu, mojej ukochanej, to jest mój cel dla nich podążam tym śladem. Nic mi się nie stanie, zdaję sobie z tego sprawę. Przypominam sobie pierwszy dzień w mej podróży, to przynosi pokrzepienie.

Cały tamtejszy dzień, pierwszy dzień mojej wolności, kręciłem się w lesie Stuttgardzkim. Koncentrowałem się na tym by wyjść z miasta. Miasto kojarzyło się z wszelkim złem, to tam wychodziły na światło dzienne najgorsze ludzkie strony. Trudno z tego wyjść, przyciąga w tajemniczy sposób, w głowie pojawiają mi się myśli miejskie: nie dasz rady, masz swoje miejsce w akademiku, swoje studia to skończ co zacząłeś, przed Tobą jest pustka tylko w mieście przeżyjesz. Idę na całego, nie cofnę się już, tylko wyjść z miasta, TYLKO WYJŚĆ Z MIASTA, później pomyślę co dalej. Pod wieczór realizuję swoje zmęczenie i ból. Narzuciłem sobie mocne tempo, nie myśląc o swej nodze, a raczej o braku nogi. Po dawnym wypadku z pociągiem została mi pamiątka, kikut lewej nogi. Zdejmuję spodnie następnie protezę. Skarpeta kikuta jest cała przemoczona potem. Kikut paruje. Nie czuję mrozu. Kropelki potu pojawiają się na mojej twarzy. Siedzę na starej oponie, przerobionej na huśtawkę. Zaczynam spostrzegać szczegóły mego otoczenia. Jestem na placu zabaw, w małym podmiejskim miasteczku. Jest cisza nikogo nie ma. Jakieś głosy zbliżają się w moim kierunku. Jestem prawie nagi. Spodni nie założę bo nie założę protezy, a chciałbym trochę posuszyć skarpetę. Nie robię nic, co będzie to będzie, wrazie co będę się tłumaczyć policji jak posądzą mnie o zboczenie. Chwytam za jabłko. Znalazłem je po drodze, prawie się o nie potknąłem. Próbuje, dobrze zmrożone, lekko słodkawe i podgniłe, w domu jadłem mrożone owoce, przypomniał mi się ich smak. Na plac przyszło dziecko pod opieką starszej pani. Opiekunka dziecka w pierwszej chwili mnie nie zauważa, jestem trochę z boku, pomiędzy nami są krzaki. Dziewczynka w pewnej chwili spostrzega mnie. Uśmiecham się do niej, cieszy się na ten gest przyjaźnie i powoli zbliża się do mnie. Starsza pani śledzi ruchy dziecka dostrzegając mnie, mój stan. Łapie dziewczynkę za rękę i odchodzą w swoją stronę. Znowu jestem sam. Mimo, że skarpeta jest mokra jak była, z lekką odrazą nakładam ją i spodnie. Emocje opadły, zabiło je zmęczenie. Zaczynam zbierać swoje cele, co chcę, a co mogę i jak to rozwiązać.

Schodzę z roweru, pod górę nie daję rady. Na rowerze nie czuję braku swej nogi, teraz jak na niej stoję zaczyna mi doskwierać. Poruszam się powoli, nigdzie mi się nie spieszy oprócz tego, że chciałbym zjeść i odpocząć snem. Nie jest mi zimno, ale nie dziwi mnie to, niewiele rzeczy jest mnie w stanie zadziwić. Obsypany śniegiem prowadzę rower drogą, przez las. Lampka rowerowa nie mruga, posuwam się zbyt wolno by dynamo mogło zadziałać. Moim celem jest Vansdorf na granicy czesko-niemieckiej. Jest noc z piątego na szóstego grudnia, sobota. Za około 5 kilometrów dobrnę do wioski w środku czeskich gór, w połowie drogi między Czeskie Kamienice a Varnsdorf. Tam odpocznę a może i przenocuję, zastanowię się na miejscu. Wypraktykowałem już to jadąc przez Niemcy, że martwię się O TERAZ, później samo o siebie zadba. Podobnie było gdy zaczęłem realizować to gdzie jestem i mój stan wieczorem pierwszego dnia wolności.

„Mam paszport i ok. 300 marek plus ubranie i do przebycia 1500 kilometrów ze Stuttgart do Suwałk nie używając żadnych środków lokomocji” – to była myśl przewodnia. Ustaliłem więc mój cel i moje możliwości. „Poruszając się pieszo 30 kilometrów dziennie to nie dojdę do domu na święta, a tak chciałem to zrealizować”. Żadnych pociągów, samochodów i autobusów. Pod pociągiem zgubiłem swoją nogę, gdyby nie jeździły nie doszłoby do tego. Pod autobusem straciłem swoją koleżankę, gdyby nie jeździły nie doszłoby do tego. Niedawno samochód potrącił moją znajomą, ledwo wyszła z tego, gdyby … Zaczynam od siebie, nie mogę wymagać od innych by nie korzystali z tych środków, dopóki sam będę ich używał. Jestem półtora tysiąca kilometrów z dala od domu, tłumaczę sobie, jak będę w domu to przestanę jeździć. Nieprawda, odpowiadam sam sobie, jeśli TERAZ nie zacznę to wątpię, żebym zaczął to kiedykolwiek później. OD TERAZ, postanawiam. Jeśli dotrę do domu nie używając przy tym środków obcych, a jedynie własnych sił, to zwyciężę. Ochoczo idę dalej, znalazłem rozsądne rozwiązanie mego problemu, potrzebuję do tego roweru. Rower jest pięknym wynalazkiem i jedynym moim ratunkiem tutaj bo używa tylko siły nóg. Obok mnie przesuwa się widok domu, numer 69. To dobry znak, lubię 69, kieruję się na podwórko. Widzę rower, czy w mojej sytuacji można popełnić przestępstwo. Nie, mówię sobie, nic nie usprawiedliwia tego, zrobię to teraz, zrobię i przy innej okazji. Zza rogu wychodzi gospodarz, nie czekając mówię pierwszy

„Przepraszam, czy mógłbym kupić ten rower?”.

„Nie, to jest rower mojego dziecka. A co pan tu robi?”.

„Chcę dostać się do Polski, nie wiem w którym iść kierunku, a do tego potrzebuję roweru”. Mój rozmówca, nie zastanawiał się zbytnio. Tłumaczy mi przez chwilę jak najlepiej dostać się do Polski, która droga dokąd prowadzi, dla niego było to normalne. Prosty, mądry człowiek przyszło mi na myśl, rozumie życie i sytuacje jakie ono stawia przed nami. Poszedłem w jednym z kierunków które mi pokazał. Doszedłem do supermarketu przy autostradzie. Analizuję moje potrzeby. Skarpety na kikut, to jest najważniejsze, jeśli nie zdobędę suchych skarpet kikut mi się odparzy i nie dojdę już nigdzie. W niemieckich supermarketach jest wszystko, no prawie. Znalazłem skarpety, w prawdzie nie na kikut, ale da się zastosować. Wybrałem największy rozmiar i kupiłem całą paczkę. Muszę przyznać, że do tej pory ich używam. Kupiłem poza tym czerwony golf, bo obiecałem mojej ukochanej, że przywiozę z Niemiec golfa, z drobną różnicą, że mówiłem wtedy o samochodzie. Wyszedłem ze sklepu szukać miejsca do spania, już była noc byłem mocno zmęczony. W jakimś magazynie powiedzieli mi, żebym poszedł sobie do hotelu i delikatnie mówiąc wyprosili mnie. Na hotel nie miałem pieniędzy, muszę myśleć o jutrze i dalszej drodze może potrwać ona do miesiąca. W desperacji próbowałem zatrzymać autostop, ale dobrze się stało, że pojechał dalej, nie dotrzymałbym swego postanowienia. Moje ciało prosiło o chwilę intymności na defekację. Podszedłem gdzieś pod szopę. Chwila skupienia i świat wydaje się od razu piękniejszy, co od razu doświadczyłem. Pod szopą znajduję ruinę roweru nie przymocowany, komuś pewnie zbędny. Jak go mieć i nie ukraść? Poddaję się losowi. Wyciągam z portfela banknot, tyle właścicielowi zapłacę. Oddycham z ulgą bo to tylko 20 marek, w portfelu miałem dwie stu markowe banknoty. Zostawiam pieniądze w miejsce roweru, odjeżdżam szczęśliwy. Wtedy nie byłem w stanie oszacować wartości zdobyczy, było dosyć ciemno. Jechało mi się trudno bo nie było powietrza w kołach i czasami łańcuch na trybach przeskakiwał. Ale jechałem, w ciepłych kolorach widziałem szansę dobrnięcia do domu.

Te wspomnienia dodają mi sił, wtedy sobie poradziłem i szczęście mi sprzyjało, teraz nie może być inaczej. Jeszcze trochę, następne sto metrów. W lesie nie czuję dystansu, straciłem głowę ile mi już zostało do tej wioski. Ciekawe czy będę mógł tam coś zjeść i odpocząć. Następne sto metrów, zawsze dobre i te sto, pocieszam się. Nie zatrzymam się teraz bo tu zginę, nie widziałem przez dłuższy czas żywej duszy. Drogę widziałem na wyczucie, po prawej stronie czerń – to jest las, po lewej to samo, po środku pasek mniejszej czerni, czerni nieba, uświadamiam sobie – tędy prowadzi droga. Dobrnąłem do bardziej horyzontalnego skrawka szosy. Wsiadam na rower. Robię to z wielkim wysiłkiem, podnoszę protezę i zarzucam ponad sidełko. Nie zrobiłbym tego z drugiej strony, nie ustałbym na kikucie. Poruszam się szybciej, mimo nasilającego się wiatru robi mi się radośniej. Pogrążam się w rozmyślaniach o dobrych rzeczach które mi się przytrafiły jeszcze w Niemczech.

„Wo gibt es Jugendherberge?” – pytam spotkaną kobietę o możliwość kwaterunku w schronisku młodzieżowym. Tłumaczy mi, że schronisko jest po drugiej stronie miejscowości, mam jechać prosto drogą. Robi się ciemno, czas pomyśleć o odpoczynku, według tego schematu poruszałem się do tej pory. Jadę zadowolony, dziś przejechałem sporo kilometrów ok 100, to jak na mnie jest dużo. Przejeżdżam obok starego katolickiego kościoła. Jest w najwyższym punkcie miejscowości, widać go z każdego miejsca dobrze spełnia funkcję punktu orientacyjnego. Jadę dalej, widzę schronisko, cieszę się, że sobie odpocznę i zjem, pozbywając się 25 marek. Nie żałuję tych pieniędzy spać i jeść muszę, żeby skończyć to co zacząłem. Stawiam rower, podchodzę do drzwi, zamknięte, kartka „von … bis … ist geschlossen”. Zabieram się stamtąd, nie uwzględniłem w planach zamknięcia schroniska. Co robić? Pomyśl ! Naglę siebie. Widzę w oddali kościół. Jeśli coś mogę uzyskać to w kościele, a nie u zwykłych ludzi, ta instytucja chełpi się, że pomaga, zobaczymy czy mnie wesprze. Kościół jest stary, czuć nastrój jak z spłowiałych horrorów. Biją dzwony, po ścieżce podążają zakonnicy na wieczorne nabożeństwo. Tuż przy kościele dostrzegam grotę. Wchodzę do środka. Po środku wielki dzwon, ławka i w głębi stary ołtarz. Na myśl przychodzą mi pierwsze chrześcijańskie kościoły. Za ołtarzem grób, może nie jeden. Żadnych duchów i zmarłych się nie boję jednak czuję smak niepokoju jakby ktoś jeszcze tu był. Trzeźwieję, dobre lokum, choć trochę zimno, siadam na ławce i zjadam chleb z masłem, to jest moje pożywienie. Chcę być oszczędny. Niewiele zostało mi pieniędzy. Po uczcie oglądam dokładniej grotę. Opiekują się nią franciszkanie, tak się doczytałem. To dobrze, są ubodzy, pokrewne mi dusze. Na zewnątrz widzę dom franciszkanów. Pukam. Otwiera młody franciszkanin ( później przedstawił się jako ojciec Samuel ).

„Guten Tag” – mówię pierwszy.

„Guten Tag” – dostaję w odpowiedzi. Mój niemiecki nie jest rewelacyjny, więc próbując wyjaśnić muszę nieźle się nagimnastykować.

„Jestem w drodze. Chciałbym przenocować. Schronisko jest zamknięte. Nie wiem gdzie. Czy mógłby mi pan pomóc?” – mówię prostymi zdaniami, by mnie zrozumiał.

„Widziałem, że jest pan w kapliczce, może pan tam przenocować.” – odpowiada pokazując na grotę, gdzie przed chwilą byłem. Nie daję tak szybko za wygraną.

” Może gdybym miał więcej koców, nie byłoby mi tam tak zimno” – robię z siebie sierotkę. Poskutkowało.

„Niech pan poczeka, zaraz wracam” – zniknął za drzwiami, słyszę, że dzwoni i opowiada. Pewnie mój przypadek. Wraca po chwili.

„Okazało się, że mamy trochę wolnego miejsca w naszym domu młodzieżowym, tu jest klucz. Teraz pana zaprowadzę”. Po drodze wspominam mu parę szczegółów o mnie. Nie może się nadziwić, że wybrałem się w podróż do Polski, rowerem w zimę. Dom okazał się bardzo przytulny, znalazłem tam prysznic, kuchnię i wygodne łóżko. Znów świat mnie cieszy.

Ze wspomnień powracam do rzeczywistości. Droga ciągnie się niesamowicie długo. Trudno mi powiedzieć ile przejechałem, ale dawno powinienem być w tej wiosce. Śnieg tu chyba nigdy nie przestaje padać, ciekawe jak tu ludzie żyją. Zdawało mi się, że widziałem jakiś znak, cień nadziei pojawia mi się w mojej głowie. Wioska, w końcu. Gdy podjechałem nie miałem już złudzeń. Napis lekko pokryty śniegiem wyraźnie mówił, do wioski jeszcze 2 kilometry. Przychodzą mi ponure myśli. „Po co stawiają tak idiotyczne drogowskazy, by pogrążyć takich jak ja znużonych drogą ludzi”. Czarne chwile jak na zawołanie zbierają się w mojej świadomości. Przypomina mi się Erlangen.

Erlangen jest niewielkim miastem położonym na północ od Nurnbergii. Postanowiłem tam przenocować swoje ciało w schronisku młodzieżowym. Zostało mi ok. 40 marek. Jest to niewiele, licząc to, że nawet nie przebyłem połowy drogi do domu. Ominąłem Nurnbergie jadąc autostradą. Kierowcy samochodów nie mieli względów na moje uszy i trąbili za każdym razem jak mnie mijali. Jechałem autostradą rowerem, co jest tu zabronione. Nawinęła się policja, pewnie ktoś z kierowców zawiadomił, że jakiś idiota jedzie po autostradzie rowerem, a w Niemczech porządek musi być. Zatrzymali, sprawdzili, pouczyli i odprowadzili na boczną drogę do Erlangen. Przy okazji nie mogąc się na dziwić, że zwiedzam Niemcy, kiedy powinienem studiować w Stuttgarcie. Do Erlangen dojechałem wieczorem. Dotarłem do schroniska. Wyciągnąłem całe swoje pieniądze by zapłacić za dwie noce. Jestem spłukany, ale pomyślę o tym jak się wyśpię i wykąpię. Z rana w poniedziałek, zaczynam rozważać swoją sytuację. Nie jest całkowicie beznadziejna. Wcześniej z Fluechtwangen zadzwoniłem do domu powiadamiając, że brak mi pieniędzy. Bardzo się zdenerwowali, bo gdzie ja jestem i co robię? Mama w końcu obiecała przesłać na moje konto w Stuttgarcie 300 marek i powiedziała, że może będą we wtorek. Jak szczęście mi dopisze to wyjdę z tego cało. Jest jednak kolejny problem. Na początku miesiąca ściągają z mego konta ok. 300 marek na rzecz akademika, wtorek jest pierwszego, mogę nie zdążyć wybrać pieniędzy. Drugim problemem jest jak wyciągnąć te pieniądze z konta LandeGiroKasse Stuttgart, skoro jest to tylko lokalny bank. Kartę bankomatową zjadł mi bankomat gdzieś pod Stuttgartem. To co miałem było numerem konta. Chodziłem po całym mieście chcąc zdobyć informacje o oddziale tego banku, gdzieś w pobliżu. Poszedłem do sklepu komputerowego. Dobrałem się do komputera. Był podłączony do internetu. Znajduję stronę mego banku. Podchodzi do mnie sprzedawca i pyta czy w czymś pomóc. Ja odpowiadam, że chciałbym tylko sprawdzić coś w internecie. On mówi, że tu jest sklep, a jeśli chcę internetu to mogę pójść do internet-cafe. Wyprasza mnie uprzejmie. Po pewnym czasie znajduję internet-cafe. Okazuje się że to kosztuje i to sporo, tłumaczę ekspedientce swoją sytuację i że chciałbym znaleźć w internecie adres najbliższego oddziału tego banku. Odchodzi i po chwili wraca. Daje mi pięć marek i mówi, żebym zadzwonił do banku i zapytał ich co mam zrobić. Wychodzę i idę do centrum. Telefonicznie wątpię, żebym się dogadał z jakimś urzędnikiem, już raz dzwoniłem na informację gdy byłem chory. Straciłem przeszło 20 marek i nic konkretnego się nie dowiedziałem. Idąc po drodze oddaje te pięć marek żebrakowi, jemu może lepiej się przydadzą, nie potrzebuję czyjś pieniędzy i litości. Potrzebuję czyjegoś zrozumienia i współpracy. Chodziłem po różnych bankach pytając się o informację jak wyciągnąć pieniądze z LG-Banku, dowiedziałem się, że w zwykłej SparKasse mogę to zrobić, tam, że to niemożliwe. Czas mnie naglił, powinienem zrobić coś naprawdę skutecznego i miałem dosyć już rozmowy z paniami od informacji. Przechodząc ulicą Universitaet, wpadł mi w oczy instytut psychiatrii czy psychologii coś na kształt tego. Czułem się pewny w psychologicznych sztuczkach. Pójdę spróbuję coś tam wyłuskać. Psycholodzy manipulują innymi, ale przez to łatwo złapać ich w ich własne sidła, to tylko kwestia kto jest silniejszy psychicznie. Wchodzę do budynku, rozglądam się czytam ogłoszenia, czuję się niepewnie, ale zagłębiam się dalej.

„Kogo szukasz?” – odezwał się głos tuż za mną.

„mhhh, szukam profesora” – odpowiadam, idę na całość, nie miałem pojęcia czy jakiegoś profesora tutaj znajdę.

„Ale którego” – i tu wymienia z nazwiska trzech.

„Tego pierwszego” – dodaję szybko. Rozmówca skierował mnie na drugie piętro, tam znajdę profesora Ruhe. Niepewnie wchodzę do pomieszczenia, gdzie profesor spożywał obiad. Rozglądam się. Na razie nie mówię nic, niech mnie zaczepi.

„Kogo pan szuka” – pyta, raczej spokojnie.

„Szukam profesora Ruhe” – odpowiadam tym samym tonem.

„Proszę mówić, ja nim jestem” – zaczęło robić mi się gorąco, co ja mu powiem, czy tłumaczyć mu swoje położenie, czy może zacząć z innej beczki. Wybieram pierwsze.

„Studiuję fizykę na Uniwersytecie w Stuttgarcie” – to do niego dociera, do profesora od strony studenta łatwiej dotrzeć. Ciągnę dalej.

„Teraz jadę rowerem przez Niemcy. Skończyła mi się gotówka i nie mogę wyciągnąć swoich pieniędzy z konta Stuttgarckiego banku” – przyjmuje to ze spokojem, na razie nic od niego nie chcę dlatego mnie toleruje.

„Skąd jesteś?”.

„Z Polski” – odpowiadam raczej niepewnie, nie wiadomo jaką to może przynieść reakcję ze strony Niemca.

„Moja asystentka jest z Polski”,

„Iwona porozmawiaj z nim i dowiedz się czego chce” – zwraca się do kobiety obok.

Z Iwoną poczułem się swobodniej i opowiedziałem jej po krótce swoją historię i że mam problem z pobraniem pieniędzy z mego konta i podkreśliłem, że tylko o to mi chodzi. Na początku nie dowierzała. Później mocno się dziwiła i powiedziała, żebym jak najszybciej jechał do domu autobusem. Tłumaczyłem, że nie mogę. Streściła profesorowi naszą rozmowę. Profesor poczuł się swobodniej uśmiechnął się do mnie i nie mógł się nadziwić.

„Co dokładnie studiujesz?”- pyta.

„Chaos deterministyczny w praktyce.” – odpowiadam, i nie było to kłamstwo, bo czułem, że poruszam się po trajektorii chaotycznej. To go rozbawiło i dodał, że coś słyszał o teorii chaosu. Poszliśmy do jego gabinetu. Zadzwonił do mego banku i tłumaczy im moją sytuację, że nie mogę dobrać się do pieniędzy na koncie. Za każdym razem podpierając się swoim tytułem i nazwiskiem. Urzędnik powiedział, że można pieniądze przesłać telegramem, do oddziału SparKasse i żeby jutro z nim się skontaktować. Dowiedziałem się, że profesor zajmuje się bólem i instytut w jakim pracuje nie ma nic wspólnego z psychiatrią, czy psychologią. Uśmiał się, jak mu powiedziałem, że ze względu na to tu przyszedłem. Zaproponował mi lek na opanowanie lęku jazdy autobusem, ja jednak odmówiłem i powiedziałem, że nie chcę od niego niczego innego jak o przysługę. Iwona jakkolwiek wsunęła mi 30 marek do ręki i trochę jedzenia. Nie potrafiłem powiedzieć nie. Większość pieniędzy jakie dostałem wydałem na telefon do mojej dziewczyny, a dwie czy trzy marki wydałem na jedzenie. Następnego dnia spóźniłem się do profesora i kazałem mu czekać z pół godziny. Wytłumaczyłem się brakiem zegarka. Z wielkim zdziwieniem profesor przyjął wieść od urzędnika z banku do którego dzwonił, że na koncie moim jest 300 marek. Iwona pomogła mi odebrać pieniądze z banku, bo nie było to wcale takie łatwe, ale się udało. Chciałem oddać Iwonie 30, tyle ile mi wczoraj dała, ale się nie zgodziła. Mówiła, że mi są bardziej potrzebne i powątpiewała czy mi się uda. Sugerowała, że trafi mi się los żebrających gdzieś na dworcu. Nie brałem tego do serca, wiedziałem swoje. Po raz kolejny los okazał mi się łaskawy. Po drodze wpadłem do poczty i wysłałem list do profesora Ruhe na UniversitaetStrasse 17 w Erlangen z 30 markami dla Iwony.

W końcu z dala dostrzegam słabe światła. To już musi być wioska. Po paru minutach jazdy znak dumnie oznajmia jakąś dziwną dla mnie nazwę, imię wioski. Długo nie muszę jechać by znaleźć się w centrum. Tu w głównym budynku mieści się wielka gospoda. Co jak co, czesi może pieniędzy za dużo nie mają ale bawić się to potrafią, mentalność przypominająca polską. Wjeżdżam do bramy tu dopiero odczuwam błogosławieństwo schronienia, jak dobrze że na Ciebie nic nie pada. Otrzepuję zwały śniegu z kurtki i spodni. Na tym nie koniec, nie mogę narobić bałaganu w tak schludnej gospodzie. Idę do łazienki tam się myję, czyszczę buty i ubranie, to co pozostało po pobycie w Niemczech – umiłowanie czystości. Gdy już uznaję, że godny jestem tych progów, wchodzę raźno do gospody. W środku jest czysto i schludnie, jak w prawdziwej restauracji w dużym mieście. Widzę, że niektórzy to Niemcy, przyjeżdżają się tu zabawić. Od granicy przecież parę kilometrów. Zajmuję miejsce. Od razu podchodzi do mnie kelner, zamawiam po niemiecku jakieś czeskie danie. Niemiecki jest dla niego chlebem powszednim, może głównie na nich zarabia.

„Dobre czeskie piwo, proszę” – zamawiam po posiłku, gdy przychodzi zebrać talerze. Nie powinienem pić alkoholu, bo widzę po nim różne dziwne rzeczy. Postanawiam, że tu gdzieś przenocuję, nie mam siły ciągnąć swoje zwłoki do Varnsdorf. Najlepszym źródłem informacji wydawał się kelner. Chciałem go w jakiś sposób połechtać w jego czeską dumę, dlatego prosiłem o dobre czeskie. Przynosi piwo Breznak, tłumacząc, że jest to lokalny trunek. Piję do końca, w głowie lekko mi szumi. Gdy płacę rachunek, pytam o nocleg. Radzi mi pewny pensjonat jadąc w dół wioski. Biorę się w garść i ciężko wstaję, czuję teraz jeszcze dotkliwiej jak jestem zmęczony. Na podwórzu widzę biegających diabłów. Po chwili realizuję, że to ludzie poprzebierani za diabły. To alkohol działa w mej głowie. Zaczynam uświadamiać swoją obecność w piekle. Jadę we wskazanym przez kelnera kierunku, zastanawiam się co jeszcze zobaczę, prawdziwe oblicze czeskiego piwa. Znajduję dom który według opisu powinien być pensjonatem. Jest noc, dom jest prawdzie opustoszały. Rower zostawiam przy płocie. Obchodzę dom szukając wejścia, w końcu znajduję, wcale nie tam, gdzie bym się spodziewał, czeski film – myślę. Na pukanie nikt się nie odzywa. Ciągnę za klamkę. Drzwi ustępuję z jękiem. Przed sobą widzę czerń, mimo piwa włosy jeżą mi się ze strachu. Po chwili oczy przyzwyczajają się do ciemności. Widzę sień w nieładzie, wchodzę do środka. Kolejne drzwi, nie pukam, automatycznie otwieram. Znowu jęk zawiasów. Dopada mnie muzyka skrzypiec. Schody prowadzące na górę, gdzie widzę światło. Człapię się po schodach w takt muzyki. Na szczycie pukam ponownie w otwarte drzwi. Muzyka się urywa i słyszę szybko zbiegające nogi po schodach. Mała dziewczynka zbliża się do mnie. Pyta czego tu szukam. Odpowiadam, że szukam pensjonatu gdzie mógłbym przenocować, mówię po niemiecku, ona do mnie po czesku. Schodzi jakiś facet, pewnie jej ojciec. Jest chudy, zmizerniały, oczy podkrążone wygląda upiornie. Dziewczynka powstrzymuje go mówiąc, że szukam tylko noclegu, prawie, że płacze. Mężczyzna zachowuje się dość dziwnie, jakby był pijany i zarazem trzeźwy, patrzy na mnie z uśmieszkiem. Po chwili rozpoznaję jego stan – jest naćpany. Składam ręce jak do pacierza, podkładam sobie pod głowę lekko ją przechylając, już mówiąc po polsku „spać”. Uśmiecha się do mnie szeroko. Odpowiada po swojemu „dobre'”. Dla niego spotkanie ze mną staje się zabawą. Dochodzimy do mego roweru. Wsiada na niego. Pokazuje mi bagażnik i jazda w dół. Przestaję martwić się, że coś się stanie, udziela mi się jego beztroska. Jedzie jakby wymijał niewidzialne mi przeszkody. Gdy się wywróciliśmy wprowadziło to go w spazmatyczny śmiech, śmiałem się razem z nim. Gdy dowiedział się o mojej polskości z okrzykiem „Polak czech dwa bratanki” mocniej nacisnął na pedały. Dojeżdżamy do domu-ruiny. Pokazuje żebym szedł za nim i wziął rower do środku. „Tutaj kradną” – mówi po czesku. Ze środka dochodzi hałaśliwa muzyka. Idziemy na górę, on pierwszy.

Wchodzę do przestronnej sali. Pierwsza rzecz która rzuca mi się to piekielny wystrój. Sala pomalowano na czarno, zwisające pajęczyny z pająkami, ludzie noszący czarne koszulki z symbolami satanistycznymi różnych zespołów metalowych, w tło wkomponowana ciężka havy-metalowa muzyka. Towarzystwo siedzi przy stole popijąc piwo. Młode kobiety i mężczyźni, oprócz jednego. Jak spostrzegłem ten stwór, trudno było mi się pozbierać. Coś co ma kształt starego człowieka, ale co to za człowiek? Gruby, siwy, patrzący spod oka, twarz okropnie poorana zmarszczkami wyglądała jak czerstwy bochenek, tak stary, że dawałem mu co najmniej 500 lat. Porusza się ciężko, powoli, próbując kogoś zaczepić, ale nikt nie zwraca na niego uwagę. Breznak, przeszło mi przez głowę, to jest Breznak. Wrak człowieka którym straszy się dzieci. Z boku szturchają mnie bym coś sobie zamówił. „Horke wodka” – odpowiadam nie mogąc oderwać wzroku od tej kreatury. Śmieją się w głos, po chwili przynoszą mi kielich z wrzątkiem. „Pięć koron” mówi barman i wyciąga rękę. Płacę. Breznak tylko nie płacił, stawiali mu piwo gdy mu się kończyło, tak go trzymali przy życiu. W towarzystwie rozgorzało, zaczęli bawić się i wyczyniać świńskie wygłupy. Było to tu dozwolone, obecność Breznaka usprawiedliwiała dzikość i gwałtowność otoczenia. Bawili się jego kosztem on jadł i pił za darmo. Przypomniał mi się mit drakuli. To jest taki diabeł, drakula lokalny gór czeskich. On nie jest w stanie zrobić krzywdy nikomu, jest bezsilny, ledwo się porusza, ale towarzystwo jego już wrzało. Wyszedłem na powietrze. Zimnym śniegiem ocuciłem się, przemyłem twarz, wziąłem parę głębokich oddechów. Do kielicha po wrzątku napchałem śniegu i z tym idę z powrotem. Stawiam kielich ze śniegiem na stole i bez słowa wychodzę.

Zmęczenie jednak daje się we znaki. Z trudem pcham rower pod górę do gospody, mijając ją idę dalej w las, w ciemność. Trudno jest mi się pozbierać po tym co widziałem. Breznak, kompletny wrak człowieka, biorąc to na co nie zapracował, spadł na dno. Widziałem w jego oczach jak cierpi, jest w prawdziwym piekle. Nie potrafię mu pomóc, wątpię czy ta garstka śniegu jako mu zostawiłem zdoła go ocucić. Realizuję, że ze mną też nie jest najlepiej, wprost padam ze zmęczenia, śnieg prószy choć trochę słabiej. Patrzę na rower. Przychodzi mi na myśl, że zdobyłem go nieuczciwie, nie pytając się właściciela. Widzę siebie w roli Breznaka, przerażenie sprawia, że rzucam rower do rowu.

Nie sądzę, żeby jeszcze niemiecki rower leżał w rowie ok. kilometra od wioski Breznaka na drodze do Varnsdorf. Od tamtego miejsca szedłem pieszo jeszcze 7 kilometrów zanim dotarłem do hoteliku przydrożnego u Sławika. Tam przespałem się płacąc 18 marek. Przed wschodem słońca udałem sie do Varnsdorf. Nad ranem byłem już na granicy. Chodząc po opustoszałych ulicach miasta, zdałem sobie sprawę jak jestem osamotniony. Była niedziela, większość sklepów była pozamykana, nie miałem gdzie się ogrzać, usiąść i odpocząć. Znajduję Billę – supermarket, kupuję czerstwy chleb i wodę. Idę na pobliski przystanek autobusowy.

W tym momencie podjeżdża autobus do Pragi.

Nie zastanawiam się.

Wchodzę do autobusu.