W Skapoli, państwie spokoju i ładu, gdzieś w małej wiosce na północy kraju zwaną Ałkisuw, jest piękny ogród pełen drzew wszelkiego gatunku. W południowej części, tego zacnego ogrodu rośnie olbrzymi, dostojny dąb, którego rozłożyste gałęzie dają schronienie ptactwu i zwierzynie pasącej się pod drzewem. Wszyscy chwalą tę wielką budowlę natury i radują się z bogactw jakie ze sobą niesie. Najbardziej dumny z niej jest sam główny ogrodnik, który pamięta jeszcze czasy jak sam zasiał te drzewo i podlewał w czasie jak jeszcze było młodym, potrzebującym pomocy, drzewkiem. Wtedy nic nie zapowiadało, że wyrośnie ponad inne, górujące nad całym jarem, drzewo. Główny ogrodnik, ojciec wszystkich drzew w ogrodzie, którego zwał jarem, bardzo lubił po ciężkiej pracy, odpoczywać pod tym dębem, którego szum liści dawał spokój i ukojenie. Po wschodniej stronie jaru stoi inne piękne i dojrzałe drzewo. Ojciec wszystkich drzew nazywał je jabłonią i jej owoce wielkie jak dwie pięści złączone razem, były rozkoszą dla ogrodnika po żmudnym dniu pracy. Ojciec wszystkich drzew pracował dziś w zachodniej części raju, przy nowych sadzonkach wyhodowanych w swoim domku na skraju ogrodu. Przy każdym posadzonym młodym drzewie, ogrodnik spędzał sporo czasu na pielęgnacji i wychwaszczeniu terenu. Za każdym razem jak sadził nowe drzewko budził się w nim mocny niepokój o dalszy jego rozwój, czy się przyjmie, czy gleba nie za kwaśna, czy słońce sadzonki nie wysuszy, czy choroba go nie zniszczy. Taka troska związana była z każdym posadzonym drzewkiem, i choć drzew w ogrodzie było już bez liku, niepokój o żywot młodej sadzonki był tak samo głęboki jak za pierwszym razem. Dzisiaj jeszcze dbalej przygotował grunt, wykopał dół na całą stopę, na dół rzucił kompostu i gnoju, aby drzewko miało dużo pożywienia, wsadził swoją nową sadzonkę do dołu i przykrył korzenie żyzną glebą. Całkiem nowy gatunek drzewa, całkiem inne niż do tej pory, bo zamiast liści miało igły, wiecznie zielone. Takie było nowe zamierzenie głównego ogrodnika wyhodować wiecznie zielone drzewo, tak aby w zimie móc cieszyć się swoim jarem i podziwiać jego piękno. Tak więc tym razem troska wzmogła się w głębi Ojca wszystkich drzew, czy nowe drzewko się przyjmie. Na potwierdzenie tego reszta jaru, jakby czując głęboki niepokój swego Ojca, zaszumiały mocniej, gdy Ojciec wszystkich drzew podlewał życiodajną wodą swoje nowe wiecznie zielone drzewko. W tym momencie ktoś zapłakał, wiatr jak na zawołanie ucichł i wśród głębokiej ciszy było słychać łkanie nowo narodzonego dziecka. To dobry znak, pomyślał Ojciec wszystkich drzew, to znak, że wiecznie zielone drzewko się przyjęło.
Idąc za płaczem, szukał w swym jarze, nowo narodzonego dziecka. Ze względu na płacz dziecka w momencie sadzenia, swoje nowe wiecznie zielone drzewko nazwał świerkiem. Dziecko znalazł pod wielkim dębem, łykającego swe wielkie łzy. Było bardzo podobne do Ojca wszystkich drzew. Spodobało się więc mu nowo narodzone dziecko, przytulił je do swej spracowanej piersi i płacz w momencie ucichł. Poczuł stary Ojciec wielką czułość do tego dziecięcia. Czuł, że oprócz drzew ma od dziś nowego członka rodziny, któremu w swej schedzie w przyszłości odda cały jar pod opiekę. Już od dłuższego czasu trapiła go troska o swój ogród, gdy on w przyszłości będzie musiał odejść. Teraz wiedział kto pod jego nieobecność zaopiekuje się drzewami, ma już swego potomka.
Swemu nowo narodzonemu synowi nadał imię Krzysztof jako ten który poszukuje swej duszy. Krzysztof dorastał w radości czując kochające i troskliwe spojrzenie swego Ojca. Miał wszystko co potrzebne jest dziecku: owoce z drzew, schronienie w noc i opiekę przed złym losem. W dniu swoich 17 urodzin czuł się już dorosłym człowiekiem, równym swemu Ojcu postawą ciała i dorównując mu siłą fizyczną. A było tak, że jak zwykle Ojciec ciężko pracował w ogrodzie, natomiast Krzysztof bawił się ze zwierzętami, wchodził na drzewa, a od czasu do czasu towarzyszył swemu Ojcu w pracy. W tym dniu, w dniu swoich 17 urodzin postanowił, w dowód swej dojrzałości, wspiąć się na najwyższe drzewo w ogrodzie, na sam jego czubek. Natychmiast rzucił się do zrealizowania swego planu i począł wchodzić na Wielki Dąb. Będąc już w połowie, spojrzał w dół i się lekko zatrwożył, ale nie stchórzył i wchodził dalej w górę. Zmęczył się jak wszedł prawie na sam czubek. Z trwogi więcej w drodze nie spojrzał w dół. Trzymając się kurczowo gałęzi, które wyginały się pod jego ciężarem, czując dumę i strach, patrzył na krańce ogrodu. Wtem nagle mocniejszy wiatr powiał, niebo szybko zaczęło się pokrywać granatowymi chmurami. Poczęło mocno kołysać Krzysztofem na czubku Wielkiego Dębu. Wtedy dostrzegł jak z zachodu nadchodzi na czerwono ubrana postać, trochę dziwna i przez to może pociągająca. Nie czekał dłużej szybko zaczął schodzić w dół, tak szybko, że w zmęczeniu ginął jego lęk przed wysokością i już mógł patrzeć na ziemię. Ledwo co zszedł z drzewa zaczęło lekko deszczyć. Targany silnymi uczuciami pognał na zachód na spotkanie dziwnej postaci. Spotkał ją pod jabłonią, całkiem niespodziewanie wyrosła mu na drodze. Nigdy wcześniej nie widział innego człowieka, oprócz swego Ojca i siebie w wodzie. Z postawy całkiem podobna do niego, ale miała dłuższe włosy, delikatniejszą cerę, wystające ponętnie piersi i smukłą budowę ciała. Ubrana była nie tak samo i zwyczajnie jak on, ale w piękną purpurę, proszącą aż o pożądanie. Wszystko komponowało się w cudowną istotę, którą w myśli Krzysztof nazwał kobietą. Nie mógł oderwać od niej wzroku, a i ona była wpatrzona w niego. Wielkie pożądanie chwyciło Krzysztofa do nieznajomej i tajemniczej kobiety. Zerwał jabłko z drzewa i podał je jej. Ona, wskazując na siebie palcem, wymówiła dźwięcznie słowo – Piwonia. Wzięła jabłko, ugryzła je i podała mu z powrotem. Gdy wyciągnęła rękę z owocem, Krzysztof przytrzymał jej dłoń i przyciągnął do siebie. Tak pozostali przez noc.
Burza była wtedy ogromna, lało jak z cebra i grzmiało mocno, ale Krzysztof z Piwonią nie czuli świata poza sobą. Ojciec martwił się o Krzysztofa, że nie udał się do chaty na noc. Nad ranem, gdy zdawało się, że burza przechodzi, rozdarło się niebo na połowę i w Wielki Dąb uderzył piorun. Zapalił się konar i ogień szybko przeskoczył na inne drzewa. Deszcz ucichł. W mgnieniu oka wiatr rozniósł ogień na całą południową część ogrodu. Ojciec rzucił się na poszukiwanie syna. Krzysztof obudził się i zobaczył pożar, zaprowadził Piwonię w bezpieczne miejsce a sam chciał wrócić do chaty do Ojca. Ale było już za późno, ogień szalał już wszędzie. Krzysztofowi pozostało już tylko patrzeć jak cały ogród ginie w płomieniach. Pożar wygasł dopiero następnego dnia rano. Po zgliszczach Krzysztof przedostał się do chaty, lecz tam swego Ojca nie zastał. Pobiegł więc na poszukiwanie. Szukał długo. Słońce było już wysoko na niebie, gdy w końcu znalazł. Ojciec leżał, już bliski śmierci, pod Wielkim Dębem. Delikatnie podniósł głowę Ojca, a on odezwał się do niego: „Krzysztof, synu mój, nadszedł mój kres, muszę odejść”, ledwo łykał ślinę, ” Chciałbym Ci jeszcze przekazać tajemnicę tego ogrodu. Drzewa, które tu rosną są zarazem duszami ludzi, dbaj więc o to co tu pozostało …”. Na tych słowach skończył i odszedł.
Krzysztof w żalu począł błąkać się po ogrodzie, patrząc na spalone drzewa-dusze. Doszedł tak do jabłoni – drzewa poznania. Gdy był blisko spostrzegł, że ogień spalił korę i odsłonił całą nagość drzewa, na której były wypisane słowa: „Każde drzewo jest duszą człowieka, jednak drzewo te może zasadzić i dbać o nie jedynie druga osoba. Sam swojego drzewa nie wyhodujesz”. To była dalsza część tajemnicy Ojca, której nie zdążył dopowiedzieć. Krzysztof postanowił znaleźć drzewo-duszę Ojca. Przypomniał sobie, że jutrzejszego dnia Ojciec miał obchodzić swoje setne urodziny, więc chciał, w Ojca wielkie święto, być nadal z nim, być z jego duszą, być z jego drzewem. Krzysztof rozpoczął poszukiwania. Słońce już zaszło i w nocy świeciła pełnia księżyca, a on dalej szukał po całym ogrodzie, lecz nie mógł znaleźć. Nad ranem bardzo zmęczony położył się pod wiecznie zielonym drzewem – świerkiem, które jego Ojciec tak bardzo ukochał, a które ocalało z pożaru. Jednak widział, że nie było to drzewo-dusza Ojca. Nie domyślił się jednak, że było to jego drzewo. W czasie odpoczynku przyszło mu do głowy, że drzewem Ojca on sam nie mógł się opiekować, postanowił więc szukać tam gdzie Ojciec nie zaglądał. Poszedł na północny skraj ogrodu i tu ku swej wielkiej radości znalazł drzewo-duszę Ojca. Była to uschnięta sosna. Zaniedbana, bo nie miał się kto nią zająć. Oczyścił wokół drzewa ziemię i gdy to zrobił zauważył, że od starych korzeni wyrosło młode odrośle, które właśnie co zaczyna się zielenić. Zaczął padać deszcz, a spalona ziemia wchłaniała szybko życiodajną wodę. W setną rocznicę urodzin Ojca, od starych korzeni jego duszy, wyrosło i zazieleniło się młode odrośle. W tym momencie Krzysztof usłyszał płacz dziecka. Poczuł jak mocniej bije mu serce. Pobiegł w kierunku płaczu i pod Wielkim Dębem znalazł nowonarodzone dziecko. Tak samo jak Piwonia była kobieta, małą dziewczynką. Nadał jej imię Wiktoria, na cześć dnia odrodzenia. Szczęśliwy wrócił z dzieckiem do Piwonii i razem już żyli w odrodzonym z popiołów ogrodzie.